2014/07/26

blindness / 03

Biorąc pod uwagę to, co wcześniej tu publikowałam, opowiadanie to należy do jednych z tych starszych. Wprawdzie ma trochę mniej niż dwa lata, ale zważając na to, że przed pół roku usunęłam niemal cały swój pięcioletni dobytek, aż dziwne, że uchowałam coś tak zwykłego. Jak pewnie zauważycie pojawia się kilka elementów charakterystycznych dla mojej radosnej twórczości. Ot, banalna historyjka, jaką pisuje się w smutne, grudniowe dni po obejrzeniu kolejnego odcinka Chirurgów. Zauważam też, że od momentu kiedy zaczęłam studia krążę wokół jednego tematu. Co się ze mną stało nie ogarniam. Potrzebuję kopa w dupsko. Najlepiej już teraz, bo lada chwila oszaleję. Pozdrawiam!

//

prolog

     Obudziła się nagle wyrwana z beznadziejnego snu. Szybko rozejrzała się po pomieszczeniu, którego nieskazitelna biel kontrastowała z bałaganem panującym dookoła. Westchnęła cicho, przypominając sobie noc. Minutę później stała już przy szafie, trzymając w dłoni swoje ciuchy. Ubrała się w pośpiechu, a kiedy miała wyjść z pokoju, wykręciła się w stronę łóżka. Przyjrzała się jego promiennej twarzy, rozczochranym włosom i śladom szminki na szyi. Nie tak wyobrażała sobie ich ostatnie spotkanie. Przez chwilę walczyła z pragnieniem pocałowania go na pożegnanie, jednak ostatnim jej życzeniem było to, żeby nagle się obudził. Wyglądał niezwykle spokojnie, nie chciała, by znowu narodziła się między nimi kłótnia. Zresztą i tak nie miała zbyt wiele czasu. Uśmiechnęła się do niego, wychodząc z sypialni. Zwinnie ominęła leżącą na podłodze butelkę i kieliszki, a kiedy odnalazła telefon, napisała krótkiego smsa, założyła stojące przy kanapie buty i wydostała się z jego mieszkania. Stojąc już za drzwiami ani przez chwilę nie poczuła się wolna.
        Przed budynkiem czekała już na nią Loren. Wsiadła do jej samochodu bez słowa powitania, rzucając na tylnie siedzenie torbę. Zwinęła włosy w koka, wyjęła ze schowka papierosy i odpaliła jednego.
       - Za ile masz samolot?
       - Za dwie godziny. Wezmę tylko walizki, szybko się umyję i przebiorę, i możesz mnie zawieść. Nie zajmie ci to więcej niż godzinę.
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
       - Nie ma problemu. I tak nie mam planów na dzisiejszy poranek. Powiedziałaś mu? - zapytała w końcu, zerkając niepewnie kątem oka na blondynkę.
       - A jak myślisz? Oczywiście, że nie. To trwa tak długo. Rozstaliśmy się trzy miesiące temu, a mimo to ciągle się spotykamy. Ranimy się nawzajem. Pora to skończyć.
        - Znienawidzi cię.
        - Błagam - jęknęła, wyrzucając peta przez otwartą szybę - nie musisz mi mówić, co teraz nastąpi. Ktoś musiał zrobić ostateczny krok, nawet jeżeli to krok w przepaść.
Loren ponownie wzruszyła ramionami, skręcając w lewo na skrzyżowaniu. Kiedy minęły centrum handlowe na nowo rozpoczęła rozmowę z przyjaciółką.
       -  Mam mu cokolwiek powiedzieć, czy udawać, że cię nie znam?
       -  Przestań - rzuciła tyko, odpalając kolejnego papierosa - zrób, co chcesz i tak nie będę odbierać telefonów, odpisywać na maile, smsy i inne wiadomości. Po jakimś czasie zrozumie, że to koniec i przestanie o mnie rozmawiać. Po jakimś czasie przejdzie mu nawet złość na ciebie.
Loren westchnęła głośno, zatrzymując się pod domem Kayle.
       - Jakoś specjalnie nie zależy mi na tym, czy nadal będę jego koleżanką. Po prostu nie tak powinno się kończyć związek. A przepraszam - dodała widocznie zirytowana - wy skończyliście związek, ale tyko spotykaliście się na seks albo krótką rozmowę. Ty kończysz przyjaźń z dodatkami.
Kay zaśmiała się gorzko. Lepiej nie opisałaby ich relacji.
        Wyniosła walizkę, sprawdziła jeszcze, czy zabrała wszystko i zamknęła drzwi. Chciała sprzedać to mieszkanie, jednak wciąż nie była pewna, czy zostanie tam na stałe. Cicha obawa, że nie podoła francuskiemu życiu nie pozwoliła jej podjąć aż tak radykalnych kroków. Podała pęk kluczy Lori, która opierała się o przeciwległą ścianę.
       - Zaglądaj tu czasem. Możesz sprowadzać sobie tu nawet kochanków, daję ci pełne uprawienia do tego mieszkania.
Szatynka nie zaśmiała się. Jej spojrzenie było pełne dezaprobaty i tęsknoty za tym, co w tym właśnie momencie mija. Nienawidziła Kayle za to, co teraz robi. Nawet nie miała pewności, czy jeszcze ją zobaczy. Blondynka stąd uciekała, a jeżeli już się tego podjęła, prawie pewne było, że nie zjawi się tu szybko. Czuła do niej ogromny, niemal pozbawiający oddechu żal.
       - Nienawidzę cię.
       - Tobie też minie - posłała jej cierpki uśmiech, by po chwili wziąć walizkę i udać się do samochodu dziewczyny.
        Witaj czysta karto, witaj nowy świecie - mruknęła, wsiadając do samolotu. Loren już dawno opuściła lotnisko, tłumacząc się, że nie zniesie czekania na ich koniec, James pewnie nadal spał nieświadom jej wyjazdu, a rodzicie spędzali błogi czas na Florydzie. Była tu kompletnie sama, czego tak bardzo pragnęła od kilku miesięcy. W końcu miała pełną kontrolę nad swoim życiem. W końcu odzyskała to coś, co dobrowolnie oddała przed kilkoma laty - wolność.

I. Czysta Karta

          Obudziły ją oślepiające promienie słońca wpadające przez niemal pożółkły materiał firanki. Przekręciła się na lewy bok, by spojrzeć na marnej jakości zegarek, stojący na chybotliwej, spróchniałej szafce. Nienawidziła hotelów; a przynajmniej takich hotelów. Brakowało jej francuskiego słonecznego blasku, muskającego jej opalone ciało i przyjemnie chłodnego wiatru, który pobudzał do życia. Właściwie tęskniła już za swoim niewielkim mieszkaniem z widokiem na morze, tęskniła za normalnością i swobodą swojego życia. W Nowym Jorku zawsze czuła się odarta z prawa do wolności. Pomimo iż miała w tym miejscu znajomych, rodzinę i dziesiątki wspomnień wciąż nie odczuwała potrzeby przebywania tu. Nawet kiedy zaproponowali jej, że może zamieszkać u nich przez to kilkanaście dni, odmówiła, tłumacząc się, że ma mnóstwo pracy i potrzebuje czegoś tylko dla siebie. Choć nie przyjęło się to z ogólną dezaprobatą, nikt nie próbował z nią o tym rozmawiać. Wszyscy wiedzieli, że wraz z wyjazdem ich zwykła, nowojorska Kayle zniknęła na zawsze pośród nowości swoich marsylskich zabawek.
       Jej wzrok spoczął na pudrowej sukience wiszącej na szafie. Uśmiechnęła się leniwie, wstając ze skrzypiącego łóżka. Jutro swój wielki dzień miała mieć jej przyjaciółka, ktoś komu nadal ufała i z kim potrafiła rozmawiać mimo różniących ich kilometrów i nieczęsto poglądów. Była naprawdę szczęśliwa, mogąc dzielić radość Loren. Wprawdzie nie spodziewała się, że jej ślub odbędzie się w przeciągu najbliższych trzech lat, jednak to nadal była bardzo dobra wiadomość. Zerknęła na dwa vouchery leżące obok jej laptopa i kubka po kawie. Zawsze chciała, by Lori przyleciała do Francji, a więc teraz miała okazję, by podarować jej to w prezencie. Z drugiej zaś strony za trzy dni mogła się spakować i po prostu stąd wyjechać. Mimo radosnej aury nie chciała tu dłużej zostawać. To miasto ją tłamsiło.


        Podpisała papiery, spojrzała na agenta nieruchomości i uśmiechnęła się blado. To dobra decyzja - myślała, próbując przekonać samą siebie, że sprzedaż mieszkania to świetny pomysł. Za te pieniądze będzie w stanie kupić sobie niewielką kawalerkę w Marsylii albo wynająć coś bardziej przyzwoitego z widokiem na morze. Rodzice dali jej wolną rękę; oddali jej mieszkanie, nie chcąc ani centa za nie. Miała więc w zanadrzu sporo pieniędzy, których nie planowała zmarnować. Swój pobyt w Nowym Jorku ograniczyła jedynie do trzech dni, w których to spotkała się z rodzicami, rodzeństwem i Lori. Krótkie, zaledwie dwugodzinne rozmowy kończyły się tym samym, źle dla niej brzmiącym pytaniem: zostajesz tam na zawsze? I co miała im odpowiedzieć, że tak, że to jedyne czego teraz chce i na dodatek to jedno z tych cudownych miejsc, w którym nie czuje na sobie ciężaru bezmyślnej przeszłości? Nadal lubiła nowojorskie życie, ale nie na tyle, by na nowo tu zamieszkać, a przynajmniej nie teraz. Czy było w tym coś złego? Tysiące ludzi każdego dnia pakowało swoje walizki i wyjeżdżało stąd, zostawiając przyjaciół, narzeczonych, rodzinę. Skoro życie dawało jej szansę na bycie lepszym, musiała z tego korzystać. W końcu nie zostawiała tu nikogo na pastwę losu. Jej odpowiedź była krótka i kompletnie nic nie znacząca - nie mam pojęcia. Wraz z mijającym czasem utwierdziła się w przekonaniu, że kłamstwo, które powtarzała innym stało się pożywką dla niej samej. Owszem, czuła, że w końcu odnalazła miejsce, z którego nie musi uciekać, jednocześnie czując tęsknotę za czymś innym; za miejscem, gdzie pozna każdy smak radości a nie tylko jego namiastkę. Marsylia była wspaniała, a wachlarz możliwości, który jej dawała wprawiał ją w przyjemny stan upojenia. Polubiła tutejszych ludzi, a w odkąd wynajęła mieszkanie w jednej z najbezpieczniejszej i najlepszej dzielnicy nie odczuwała już żadnego dyskomfortu. Zaledwie kilometr od niej mieszkała Jeanne ze swoim chłopakiem; dziewczyna którą od razu polubiła, kiedy tylko zaczęła pracować w wydawnictwie, więc aż nazbyt często mogła ich odwiedzać. A pół roku temu, całkiem niespodziewanie, poznała kogoś z kim mogła w końcu spędzać noce na plaży, rozmawiając o tym, o czym dotychczas nie odważyła się z nikim podzielić. Choć nie miała zielonego pojęcia czy Harve jest tym jedynym i czy naprawdę chce z nim budować wspólną przyszłość, to miała w Marsylii już to coś, co mogła nazwać domem.  

        Spojrzała na kiepski budzik stojący obok laptopa, by z przerażeniem stwierdzić, że wskazówki nieubłagalnie wskazują już samo południe. Z szybkością o jaką nigdy by siebie nie podejrzewała, wzięła z łóżka beżowy, ażurowy sweterek i sportową torbę, w której miała portfel i klucze do pokoju. W drodze między windą a drzwiami szybko spięła włosy w mizerny kok, a gdy znalazła się w końcu w metalowej machinie, wcisnęła parter, biorąc głęboki, odprężający oddech.
      Loren stała w holu, a z jej opalonej twarzy niemal promieniowało szczęście. Kayle szybko podbiegła do przyjaciółki, przytulając ją na powitanie, a dopiero potem przepraszając za swoje spóźnienie. Szatynka machnęła tylko ręką, uśmiechając się łagodne. Przez chwilę wybierały kawiarnię, do której się udadzą, a niespełna pół godziny później siedziały w przyjemnie chłodnym pomieszczeniu Cafe Lorenz.
     - Szkoda, że Harve nie mógł przyjechać - zaczęła Loren, gdy tylko kelnerka odebrała od nich zamówienie. Kay zaśmiała się, wyjmując z papierośnicy jedno marlboro. A gdy w końcu go zapaliła, odłożyła zapalniczkę na stół, patrząc na przyjaciółkę poprzez niebieskoszary, gęsty dym.
     - Z jednej strony tak, ale z drugiej to może i dobrze. Oszczędziłam sobie setki pytań o niego i w końcu musiałabym napomknąć rodzicom o moim koledze.
Tu obydwie zaśmiały się głośno, odbierając szklanki z mrożoną kawą.
     - Nie jesteśmy formalnie w żadnym związku. Nie powiedziałam nic mamie, bo to tylko wiąże się z jakąś deklaracją. A ty musiałaś być tak wspaniała i ich zaprosić.
Loren oburzyła się, posyłając karcące spojrzenie dziewczynie.
     - Spędzałam momentami więcej czasu w twoim domu niż swoim, więc jakby to wyglądało? Twoja mama była zachwycona!
     - Nie wątpię, teraz wypytuje mnie niemal przy każdej rozmowie, kiedy może liczyć na mój ślub. W końcu moja najlepsza przyjaciółka go bierze, a ja wciąż nie jestem w żadnym stałym związku! - dokończyła idealnie udając wysoki głos swojej matki. Przez chwilę przed oczyma stanął jej obraz swojej rodzicielki, która jeszcze niespełna 4 lata temu z przejęciem wypytywała ją, czy ma spodziewać się rychłych zaręczyn. Potrząsnęła głową, odganiając wspomnienia. Odnosiła wrażenie, że miało to miejsce setki lat temu.
     - Zmieniając jednak ten przykry temat, to jak się czuje przyszła panna młoda?

Obydwie zachichotały jak dwie nastolatki, zagłębiając się w świat bieli, wyboru kwiatów i obaw jakie niesie ze sobą zmiana stanu cywilnego. Kay od bardzo dawna brakowało tak zwykłych, lekkich i pełnych nieukrywanego szczęścia rozmów. Odkąd wyprowadziła się z Nowego Jorku w jej życiu zaszła masa zmian; poznała nowych ludzi z czego jednych polubiła a drugich znienawidziła, wydoroślała i doświadczyła chwil skrajnych radości jak i smutków. Siedzenie naprzeciwko kogoś kogo od zawsze znała i z kim naprawdę jeszcze się liczyła było bardzo rzadką czynnością. W pamięci odnotowała, że powinna w końcu zacząć częściej przylatywać tutaj.  Minęły w końcu trzy lata od jej mało spektakularnej ucieczki; teraz jest już kimś innym i musi znaleźć w swoim życiu więcej czasu dla rodziców, rodzeństwa i Loren. Nie była już tą dawną, obawiającą się każdego ruchu dziewczyną, więc mogła pozwolić sobie na ten drobny luksus. W końcu nie zobowiązywała się do niczego, a tygodniowy pobyt raz na pół roku pozwoliłby jej w końcu na ułożenie relacji z ludźmi, jak dotąd, jej najbliższymi. 

2 komentarze:

  1. Widzę, że bardzo lubisz pisać o dziewczynach, które zostawiają swój świat za sobą i gdzieś wyjeżdżają. A ja stwierdzam, że świetnie Ci to wychodzi. Szkoda, że tylko tyle masz nam do pokazania z tym opowiadanie, chociaż pomyślisz coś więcej, co? Spodobało mi się takie swobodne opowiadanie, zwłaszcza Kay wydała się bardzo charakterystyczna. Pomyśl coś.;)
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  2. Ach, dziewczyno, chyba wolałabym,żebyś dodawała miniaturki niż początki opowiadań, bo tak, to jan tylko czekam na więcej. podobało mi się tutaj, że w każdym momencie była Lori. to, że przyjaźń tych dziewczyn jest stała niezależnie od mijających lat czy dzielących je kilometrów, jak również statusu ich związków (zabrzmiało jak na fb xD)... Nie wiem,czy było to Twoje pierwotne zamierzenie, ale super wrażenie na mnie zrobiło. Kocham Francję jeszcze bardziej niż miesiąc temu, więc rozumiem decyzję Keye, aczkolwiek ucieczka w taki sposób załsuguje na naganę... nie powinna tak zostawiać tego Jamesa, niezaleznie od tego, co się pomiędzy nimi stało. Ale mimo wszytsko mieszkanie nad Morzem Śródziemnym we Francji to usprawiedliwa w jakiś sposób xD

    OdpowiedzUsuń